Tę tajemnicę zdradził mi w czwartej godzinie naszej rozmowy, dyrektor Zakładów Przemysłu Zapałczanego w Czechowicach, jednej z największych z pięciu polskich fabryk tej branży — Władysław Czech. Oczywiście, ujawniając kulisy zapałczanych spraw dyrektor wiedział doskonale, że niczym nie ryzykuje: zapotrzebowanie na produkcję jego zakładów jest tak ogromne i tak z roku na rok wzrasta, iż nie ma obawy o zbyt; aby pokryć bieżące potrzeby rynku krajowego trzeba będzie nawet ograniczyć eksport. Polskie zapałki eksportujemy bowiem do wielu krajów świata i chwalą je odbiorcy w Kanadzie, USA, Grecji, czy Nowej Zelandii. Od kilkunastu lat nie było stamtąd ani jednej reklamacji!
– Przepraszam, dyrektorze. ale te przeciwstawne informacje tak mną wstrząsnęły, że muszę zapalić – powiedziałem, sięgając po papierosa i zapałki. Pierwsza się nie zapaliła, druga też, trzecia złamała się tuż przy główce, dopiero czwarta zapłonęła z głośnym sykiem.
– Czy to te z czwartego kwartału?
– Bardzo możliwe – pokiwał smutnie głową dyrektor. –Na pociechę powiem panu, że każdy, kto zwróci się do nas z reklamacją, otrzymuje od fabryki gratis kilkanaście pudełek zapałek. W sekretariacie czeka codziennie na podorędziu kilka przygotowanych przesyłek.
Encyklopedia powszechna Gutenberga określa zapałki jako drewienka zakończone masą, zapalającą się przy potarciu. Pierwsze zapałki wynaleziono w roku 1832, posiadały główki z mieszaniny żółtego fosforu i nadtlenku ołowiu, powleczone warstwą ochronną z gumy. Zapalały się przy potarciu o każdą szorstką powierzchnię. Obecnie (1932 r.) używane są tzw. zapałki szwedzkie, o główkach sporządzonych z mieszaniny chloranu potasowego, chromianu potasowego, siarki, mieszanego szkła i gumy — jako lepiszcza. Drewienka, pokryte parafiną, produkuje się z drzewa osikowego...
– Chwileczkę — przerywa lekturę Gutenberga dyrektor — tak było kiedyś, teraz z drzewa osikowego wytwarzamy z reguły jedynie pudełka, same drewienka, to niestety, w 50% świerk. Rezultaty odczuł pan przed chwilą. Tymczasem tylko drewienko z osiki gwarantuje dobrą jakość zapałki: lepiej się pali, ma łagodny przerzut płomienia, nie syczy, spala się równomiernie. Świerk odwrotnie.
Ale cóż robić? Dopiero w najbliższych latach, gdy zaczniemy produkować pudełka tekturowe, wyeliminujemy produkcję świerkowych patyczków. Cierpliwości, to już niedługo, bo sprawą jakości wyrobów zapałczanych i modernizacji całego tego przemysłu zainteresował się osobiście premier!
Nadziedzińcu zakładów czechowickich leżą obok rampy kolejowej stosy potężnych dłużyc: zapałki w stanie embrionalnym Przywieziono je tu z Białostocczyzny, Bieszczadów i Karpat, by pociąć na sześćdziesięciokilkucentymetrowe tzw. wyżynki, które następniewędrują na godzinę do warnika. W parze, w wysokiej temperatrurze, następuje pierwsza hydrotermiczna obróbka drewna. Gorące, miękkie klocki skrawane są następnie na czymś w rodzaju tokarki na długie, grube na dwa milimetry taśmy.
Teraz następuje rozdzielenie cyklu produkcyjnego: jeden automat tnie owe taśmy na patyczki, drugi – na kawałki o szerokości odpowiadającej wymiarom poszczególnych boków pudełka zapałek. Granatowa papierowa taśma skleja kawałki w pudełka – osobno szufladki, osobno oprawki. Z dłużycy otrzymuje się ok. 2 tys. pudełek. W przedostatniej hali szufladki wsuwają się do oprawek na milimetr, czekając na napełnienie zapałkami.
A tymczasem wielkie transportery pełne jeszcze bezgłowych patyczków, wędrują do automatu – trzęsionki: drobne, mocne, szybkie drgania powodują, że patyczki układają się poziomo, wpadając następnie w dziurki wielkich walców, wyglądających jak wielkie jeże.Jeże suną przez suszarnię do kadzi z parafiną, zanurzając w niej na 4 milimetry każdy swój kolec. I znowu suszenie i znowu nawrót: do drugiej kadzi, umieszczonej pod automatem główkującym. Tu każdy patyczek przebywa nieco dłużej, większa jest też precyzja i dokładność zanurzenia. Ale za to kolce jeża wyglądają teraz jak prawdziwe zapałki: nic tylko poczekać, aż obeschną i zapalić.
– A jeśli się nie zapalą?
– Cóż, mogą być dwa powody: albo patyczek nie został zanurzony na odpowiednią głębokość w parafinie, albo nawalił automat główkujący i robota została wykonana „po łebkach”, dosłownie i w przenośni, bo dobry łebek powinien mieć określony wymiar i określony, gruszkowaty kształt.
Gotowe zapałki, poukładane już na płytach-transporterach ciasno, łebek w łebek, wędrują do automatu napełniającego pudełka. Pudełkom tymczasem posmarowano oba boki, tzw. potarki. fosforową maścią i na wierzchu przyklejono etykietę. Automat nastawiony jest na „64", dzięki czemu w pudełkach znajdziemy przeciętnie 64 zapałki.
– Poproszę o dane z poprzedniej zmiany – mówi dyrektor i pokazuje mi „Raport napełniania pudelek”. Raport, sporządzony na podstawie wyrywkowej kontroli, stwierdza, że rozrzut ilościowy wahał się w granicach 58–67 sztuk zapałek. Czyli liczba 64 jest ilością średnią: jeśli główki zapałek mają wielkość prawidłową – do pudełka mieści się tyle, na ile nastawiono automat, jeśli są większe – zapałek będzie mniej, jeśli mniejsze – więcej.
Gotowe, pełne pudełka trafiają na stoły pakowalni, stamtąd na rampę kolejową. Aby wyprodukować jedną zapałkę trzeba było 37 różnych czynności. Aby ją spalić — wystarczy, przynajmniej teoretycznie, tylko potarcie główki o potarkę i wytworzenie tym samym temperatury 137 Celsjusza. Patyczek — długi na 44 mm, o przekroju 2,22 mm zapłonie wtedy ogniem.
Jeśli wierzyć „Bezgrzesznym latom", w rodzinnym mieście Makuszyńskiego fabryka zapałek paliła się regularnie co pół roku. Przepraszam, odpukać, ale skojarzenia bywają natrętne...
– Na pozór to logiczne — mówi naczelny inżynier fabryki — Marian Zając — gdzież łatwiej byłoby o pożar, jak nie w naszej branży? Ale zakład nasz jest doskonale zabezpieczony, przepisy przestrzegane rygorystycznie, ba, prezesem czechowickiej ochotniczej straży pożarnej jest właśnie nasz dyrektor!
– Dyrektor fabryki zapałek szefem straży! Czy nie uważa pan. że mamy do czynienia z jaskrawą sprzecznością interesów?
Wroku 1973 polski przemysł zapałczany: fabryki w Czechowicach, Bystrzycy, Sianowie, Gdańsku i Częstochowie, wyprodukowały 425 tysięcy „skrzyń” (taka jest ich jednostka rozliczeniowa) zapałczanych, z których każda zawierała 3750 pudełek, a w nich 240 tys. zapałek.
Tak więc zużyliśmy ok. półtora miliarda pudełek. Proszę sobie obliczyć, ile zapałek wypada na statystycznego Polaka, wliczając w to, niestety, dzieci, które, jak wiadomo, zabawę zapałkami kochają jak rzadko, zwłaszcza, gdy ich do tego w zakamuflowany, ale skuteczny sposób namawia zapałczana etykieta. Zresztą, etykiety zapałczane to problem osobny i w Czechowicach odcinają się zdecydowanie od jakiejkolwiek zań odpowiedzialności.
– Przysyłają, to nalepiamy. Opracowuje je jedyna w Polsce komórka wzornictwa w Gdańsku, a drukują Zakłady Graficzne w Bielsku. Rocznie otrzymujemy około 100 wzorów etykiet małych i 6 gabinetowych.
Przy naszej fabryce, jak zresztą przy pozostałych, jest specjalna komórka filumenistyczna, coś w rodzaju punktu wymiennego — i to wszystko.
W ostatnich latach notujemy spadek zainteresowania filumenistyką, zwłaszcza wśród krajowych kolekcjonerów.
Dyrektor czechowickich zakładów kolekcjonuje trochę z nawyku, trochę z zawodowego obowiązku – całe pudełka. Zajmują kolorową, wielokształtną powierzchnią, całą ścianę gabinetu, prowokując do dalszych pytań.
– A więc pytanie obowiązkowe: czy to prawda, że przed wojną...
– Wiem. Podobno prawda. Sam dzielenia zapałki na czworo nie widziałem, ale na dwoje... bywało. I rzeczywiście, zapalały się obie połówki. Tłumaczyłem już: wyłącznie osikowe drzewo, mniejsza, umożliwiająca dokładniejszą kontrolę produkcja.
Na początku lat pięćdziesiątych wprowadzono – tytułem eksperymentu – pudełka z jednym „pocieradłem”...
– Podyktowane to było nie tyle oszczędnością, ile kłopotami technologicznymi. Pomysł zresztą nie zdał egzaminu i szybko go zarzucono.
– Dlaczego wzorem obowiązującym jest niewygodne pudełko, a w nim przeciętnie 64 zapałki?
– Wcale nie! Proponujemy bogate zestawy asortymentowe, zapałki krótsze i dłuższe, sztormowe, czyli tzw. sulfitki, pudełka gabinetowe, sportowe, turystyczne... Handel jednak odpowiada na nasze oferty półgębkiem, zamawiając prawie wyłącznie pudełka tradycyjne.
Mówiliśmy już o gwałtownym wzroście zapotrzebowania na zapałki w Polsce. Przyczyna tkwi chyba we wzroście ilości użytkowników gazu i – niestety, niestety – we wzroście ilości palaczy papierosów. „Przekrój” z jego akcją antynikotynową może więc pomóc w poprawie zaopatrzenia ludności w zapałki...
– Dyrektor nie zdecydował się jeszcze rzucić palenia – mówi naczelny inżynier – ale decyzja w nim dojrzewa. Gdy dojrzeje – natychmiast powiadomimy redakcję.
– Oby tylko, zamiast rzucić radykalnie palenie, nie przestawił się na zapalniczki...
– Nie ma obawy. Mimo wprowadzania coraz to nowych, lekkich, funkcjonalnych wzorów, zapalniczki nie są w tej chwili tak modne, jak zapałki i chyba nigdy ich nie wyprą. Zresztą nam tu, w fabryce, zapalniczek używać nie wypada.
Odwielu lat wiedzą żołnierze, iż ogień do papierosa, czy fajki można podać najwyżej dwu osobom: przy trzeciej, grozi już celny strzał obserwującego okopy nieprzyjacielskiego snajpera. Kto wie, może stąd wziął się staroświecki zwyczaj, że ogień jednej zapałki wypada podać tylko dwukrotnie? Zwyczaj zresztą powoli zarzucany, bo żal marnować drogocenny ogień z trudem zapalonej zapałki…
Skończmy jednak ze złośliwościami: polski przemysł obiecuje w tym roku zdecydowaną, a w latach najbliższych – radykalną poprawę jakości swych wyrobów. Wzorem Czechosłowacji i Węgier modernizujemy już w tej chwili fabryki zapałek, zakupiliśmy nowe urządzenia, nowe linie produkcyjne. Najwyższy czas, bo maszyny pracujące obecnie, liczą sobie już z górą piędziesiąt lat. I to właśnie jest przyczyną nie zawsze najlepszej jakości zapałek.
A póki co – starajmy się denerwować, nie rzucać pudełkiem o ziemię. Niechże natchnie nas optymizmem historia dziewczynki z zapałkami, które zapalały się nawet przy najbardziej paskudnej, wietrznej pogodzie.
LESZEK MAZAN